Ludzie modlą się o cuda, lecz nie wiedzą jak na nie zareagować, gdy już się one wydarzą. Cuda nie mieszczą się w przewidywalnej, ułożonej i hierarchicznej strukturze. Tworzą wyłom, konfrontują z przekonaniami, wywracają status quo. Paradoksalnie więc, mimo że wpisane w tradycje kościelne, nie pasują do świata, w którym religia porządkuje i jednoznacznie tłumaczy rzeczywistość. Tym bardziej, gdy dokonywane są przez kobietę.
Książka Dewocje Anny Ciarkowskiej jest opowieścią głównie o codzienności kobiecego doświadczenia w kościele katolickim. Dzieje się ona na (nienazwanej) wsi, takiej jakich wiele. Przedstawia trudne relacje kobiet z religią, która stawia im nierealne oczekiwania, jednocześnie pomijając całkowicie zróżnicowane potrzeby i doświadczenia. Wszystko, co odstaje od nauczanej wersji trzeba schować, nie dopuścić do świadomości, zapomnieć. Jeżeli już chcemy się podzielić swoim odmiennym odczuwaniem, najlepiej zrobić to szeptem, ukrywając się tak, aby nikt nie zobaczył.
Mimo tych trudności religia w życiu bohaterek (i również bohaterów) nadaje poczucie sensu, pewności i bezpieczeństwa. Niewiele osób chciałoby z tego zrezygnować. Zanurzenie w kościele jest tak duże (wypełnia każdy codzienny gest, każdą myśl i zwyczaj), że aby zacząć wyrażać wątpliwości trzeba odciąć się od wszystkiego, co się zna. To już zdaje się niewyobrażalnie ryzykowne.
Główna bohaterka wcale nie chciała się buntować, nie kwestionowała zastanych reguł, wypełniała powierzoną jej rolę. Nawet gdy zaczęły się dziać wokół niej cudowne zdarzenia nie wychylała się, po prostu słuchała i modliła. Była mistrzynią znikania, skromności, niewinności, a i tak jej wiara, w którymś momencie stała się niewygodna dla społeczności. (Czy nie wspominałam, że są to nierealne oczekiwania?)
Książka Anny Ciarkowskiej jest krótka, ale gęsta, metaforyczna, niemalże poetycka. Cud w niej jest tylko pretekstem, do opowiedzenia herstorii, która dotyczy wielu, jednak nikt nie chciał do tej pory mówić o niej głośno.