Gra miejska: wiersze wybrane

WISŁAWA SZYMBORSKA

Pytania zadawane sobie

Co jest treścią uśmiechu

i podania ręki?

Czy nigdy w powitaniach

nie jesteś daleka,

tak jak bywa daleki

człowiek od człowieka,

gdy wyda sąd niechętny

pierwszego wejrzenia?

Czy każdą dolę ludzką

otwierasz jak książkę,

nie w czcionce,

nie w jej kroju

szukając wzruszenia?

Czy na pewno, czy wszytko

odczytujesz z ludzi?

Wymijające słowo

dałaś w odpowiedzi,

pstry żart w miejsce szczerości-

jak obliczysz straty?

Nieziszczone przyjaźnie,

lodowate światy.

Czy wiesz,że przyjaźń trzeba

współtworzyć jak miłość?

Ktoś w tym surowym trudzie

nie dotrzymał kroku.

A czy w błędach przyjaciół

twej winy nie było?

Ktoś żalił się i radził.

Ile łez obeschło,

zanim przyszłaś na pomoc?

Współodpowiedzialna

za szczęście tysiącleci-

czy nie lekceważysz

pojedynczej minuty

łzy i skurczu twarzy?

Czy nigdy nie wymijasz

cudzego wysiłku?

Stała szklanka na stole

i nikt jej nie spostrzegł,

aż dopiero gdy spadła

nieuważnym potrącona ruchem.

Czy w ludziach wobec ludzi

wszystko jest najprostsze?

Cebula

Co innego cebula.

Ona nie ma wnętrzności.

Jest sobą na wskroś cebula

do stopnia cebuliczności.

Cebulasta na zewnątrz,

cebulowa do rdzenia,

mogłaby wejrzeć w siebie

cebula bez przerażenia.

W nas obczyzna i dzikość

ledwie skórą przykryta,

inferno w nas interny,

anatomia gwałtowna,

a w cebuli cebula,

nie pokrętne jelita.

Ona wielekroć naga,

do głębi itympodobna.

Byt niesprzeczny cebula,

udany cebula twór.

W jednej po prostu druga,

w większej mniejsza zawarta,

a w następnej kolejna,

czyli trzecia i czwarta.

Dośrodkowa fuga.

Echo złożone w chór.

Cebula, to ja rozumiem:

najnadobniejszy brzuch świata.

Sam się aureolami

na własną chwałę oplata.

W nas – tłuszcze, nerwy, żyły,

śluzy i sekretności.

I jest nam odmówiony

idiotyzm doskonałości.

Monolog dla Kasandry

To ja, Ka­san­dra.

A to jest moje mia­sto pod po­pio­łem.

A to jest moja la­ska i wstąż­ki pro­roc­kie.

A to jest moja gło­wa peł­na wąt­pli­wo­ści.

To praw­da, try­um­fu­ję.

Moja ra­cja aż łuną ude­rzy­ła w nie­bo.

Tyl­ko pro­ro­cy, któ­rym się nie wie­rzy,

mają ta­kie wi­do­ki.

Tyl­ko ci, któ­rzy źle za­bra­li się do rze­czy,

i wszyst­ko mo­gło speł­nić się tak szyb­ko,

jak­by nie było ich wca­le.

Wy­raź­nie te­raz przy­po­mi­nam so­bie,

jak lu­dzie, wi­dząc mnie, mil­kli wpół sło­wa.

Rwał się śmiech.

Roz­pa­la­ły się ręce.

Dzie­ci bie­gły do mat­ki.

Na­wet nie zna­łam ich nie­trwa­łych imion.

A ta pio­sen­ka o zie­lo­nym list­ku –

nikt jej nie koń­czył przy mnie.

Ko­cha­łam ich.

Ale ko­cha­łam z wy­so­ka.

Spo­nad ży­cia.

Z przy­szło­ści. Gdzie za­wsze jest pu­sto

i skąd cóż ła­twiej­sze­go jak zo­ba­czyć śmierć.

Żału­ję, że mój głos był twar­dy.

Spójrz­cie na sie­bie z gwiazd – wo­ła­łam –

spójrz­cie na sie­bie z gwiazd.

Sły­sze­li i spusz­cza­li oczy.

Żyli w ży­ciu.

Pod­szy­ci wiel­kim wia­trem.

Prze­są­dze­ni.

Od uro­dze­nia w po­że­gnal­nych cia­łach.

Ale była w nich ja­kaś wil­got­na na­dzie­ja,

wła­sną mi­go­tli­wo­ścią sy­cą­cy się pło­myk.

Oni wie­dzie­li, co to ta­kie­go jest chwi­la,

och bo­daj jed­na ja­ka­kol­wiek

za­nim –

Wy­szło na moje.

tyl­ko że z tego nie wy­ni­ka nic.

A to jest moja szmat­ka ogniem osma­lo­na.

A to są moje pro­roc­kie ru­pie­cie.

A to jest moja wy­krzy­wio­na twarz.

Twarz, któ­ra nie wie­dzia­ła, że mo­gła być pięk­na.

ZUZANNA GINCZANKA

Proces

1. Na początku było niebo i ziemia:

czarny tłuszcz i chabrowy tlen,

i jelonki

przy gibkich jeleniach,

z Bogiem miękkim i białym jak len. 

2. Kredo,

juro,

triasie,

gleba się warstwi po słoju,

miocen naciera czołgiem w majestatycznym podboju.

I rozdział jest między wodą

a ziemią paproci i brzezin

— i widzi Bóg, że jest dobrze, gdy zorzą wstaje genezis.

Azot się parzy w lawie,

lawa zastyga lakiem,

góra

na górę

włazi

grzmiącym kosmicznym okrakiem,

karbon nasyca ziemię węglowo-kamienną miazgą —

— i widzi on, że jest dobrze wilgotnym płazom i gwiazdom.

Żelazo tętni najkrwiściej,

fosfor tęży się w piszczel,

a on śpiewającym powietrzem w fujarki kraterów gwiżdże.

3. Na początku było niebo i ziemia,

i jelonki,

i jelenie płowe.

No a dalej bieg się odmienia:

oto

ciało

stało się

słowem. 

4. Kiedyś pod wonnym aniołem dorodny drżał rododendron,

skrzypiały, chrzęściły skrzypy wielkie i rosłe jak New-York.

w Koninie, Brześciu i Równem

na skwerkach

stokrotki więdną,

i policjanci

po nocach

ślubne

małżonki

Miłują.

O centaurach

Ście­ra­ją się rym o rym ostrzo­ne wier­sze ze szczę­kiem

– nie ufaj ści­słym roz­my­słom, by ża­den cię nie opę­tał,

– nie ufaj pal­com jak ślep­cy,

ni oczom jak sowy bez­rę­kie –

oto gło­szę na­mięt­ność i mą­drość

cia­sno w pa­sie zro­śnię­te

jak cen­taur. –

Wy­zna­ję do­stoj­ną har­mo­nię mę­skie­go tor­su i gło­wy

z roz­ro­słym cia­łem ogie­ra i cien­ką pę­ci­ną nogi –

– do żeń­skich chłod­nych po­licz­ków

i kłę­bów okrą­głych ko­był

ga­lo­pu­ją wspa­nia­łe cen­tau­ry

w dzwo­nie pod­ków z łąk mi­to­lo­gii.

Ich na­mięt­ność sku­pio­ną i mą­drą

i ich mą­drość pło­mien­ną jak roz­kosz

od­na­la­złam w do­stoj­nej har­mo­nii

i sto­pi­łam w pa­sie i ser­cu.

Po­patrz:

na­mysł

o twa­rzy an­tycz­nej

zgrza­nym ko­niom za­wie­rzył swą bo­skość,

jak spę­ta­ne ru­ma­ki po ja­skrach

drżą­ce zmy­sły pę­dzą po czerw­cu.

(Non omnis moriar…)

Non omnis moriar — moje dumne włości,

Łąki moich obrusów, twierdze szaf niezłomnych,

Prześcieradła rozległe, drogocenna pościel

I suknie, jasne suknie pozostaną po mnie.

Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica,

Niech więc rzeczy żydowskie twoja dłoń wyszpera,

Chominowo, lwowianko, dzielna żono szpicla,

Donosicielko chyża, matko folksdojczera.

Tobie, twoim niech służą, bo po cóż by obcym.

Bliscy moi — nie lutnia to, nie puste imię.

Pamiętam o was, wyście, kiedy szli szupowcy,

Też pamiętali o mnie. Przypomnieli i mnie.

Niech przyjaciele moi siądą przy pucharze

I zapiją mój pogrzeb i własne bogactwo:

Kilimy i makaty, półmiski, lichtarze —

Niechaj piją noc całą, a o świcie brzasku

Niech zaczną szukać cennych kamieni i złota

W kanapach, materacach, kołdrach i dywanach.

O, jak będzie się palić w ręku im robota,

Kłęby włosia końskiego i morskiego siana,

Chmury prutych poduszek i obłoki pierzyn

Do rąk im przylgną, w skrzydła zmienią ręce obie;

To krew moja pakuły z puchem zlepi świeżym

I uskrzydlonych nagle w aniołów przerobi. 

MAŁGORZATA LEBDA

granica lasu

las czuje pustkę tego domu i próbuje się zbliżyć wysyła młode sarny

by obgryzały kruche gałęzie jabłoni przygląda się rozrasta i podchodzi

lisem pod stodoły z ciężkich bali musisz wiedzieć że mamy z lasem

niedokończone strachy u mgliste historie należy je opowiedzieć stąd

te nieustanne spacery nasłuchiwania zbieranie żołędzi wcieranie

bzowiny w ciało suszenie grzybów i ziół

gesty

z czasem używamy coraz prostszych słów aż dominują w nas gesty

może wierzymy, że są w nas ślady prajęzyka być może to słabość albo

podstępna mowa choroby wieczne odchodzenie w taki czas musimy

opowiadać sobie przeszłość zapewniać się o jej istnieniu pamiętasz

jak sierpniowego poranka ojciec przyniósł na swojej ciemnej skórze 

sine kleszcze? wtedy po raz pierwszy pomyślałam o jego krwi

ale teraz skupmy się na porankach na przełykaniu leków

na naklejaniu plastrów nie pomylmy dni

zbliżenie:woda

zimna woda zmywa muł i żabi skrzek

przez uchylone drzwi łazienki podglądam

siostrę która jeszcze dławi się potokiem

długie ciemne włosy sklejają jej usta

nocą w gorączce zawoła: ze mnie

jest ten chłód 

MARIA PAWLIKOWSKA-JASNORZEWSKA

Treny wiślane

1

Jest Zamek, nad kręgiem rzeki,

Który — z wojennych przyczyn —

Stał się dziś dla mnie daleki

I wielce egzotyczny.

2

Rzeka, co śnić już nie umie,

Smutkiem dawniej poiła mnie głuchym,

Gdy stojąc na moście, w zadumie

Śledziłam kręte jej ruchy.

3

Myśl jakaś, dziwnie zawiła,

Wciąż mi wmawiał uparcie,

Że kiedyś się już utopiłam

W tych płowych wirach, w tym nurcie.

4

Lecz było to właśnie przeczucie

(Odrzucone z podświadomą wzgardą),

Że wkrótce myśl o tym nurcie

Będzie mnie chwytać za gardło.

5

Wiatr górski, wiatr namiętności,

Sprawił, że Wisła już taje.

Stąd wiem, że we śnie przystaję

Na zwierzynieckim moście.

6

Prastary zegar zamkowy

Z wolną wydźwięczał dwunastą…

Naprzeciw jest dom, co był moim —

I światło w nim nagle zagasło.

7

Po chwili, śpiących gromada,

Szereg postaci uroczych,

Na most się ku mnie przekrada,

We śnie, co nas jednoczy.

8

Nazajutrz mam w sercu opresję,

Po miłości tak pełnej troski —

I marzę o zimnym kompresie

Z miękkiej deszczówki krakowskiej…

La précieuse

Widzę cię w futro wtuloną,

wahającą się nad małą kałużą

z chińskim pieskiem pod pachą, z parasolem i z różą…

I jakżeż ty zrobisz krok w nieskończoność

Światu

Świat ten jest dla mnie i jam jest dla świata,

który ciężarem serce mi rozgniata

jak nieprzytomny kochanek.

Daję mu wszystko nie trwożąc się o nic,

choć grozi śmiercią, którą trzyma w dłoni,

mnie, najwierniejszej z kochanek.

Zabawki, skarby, umarłe motyle

kładzie przede mną i leżą przez chwilę,

aż znów je wicher rozmiecie.

Całuję usta jego wieloustne:

mów o miłości, nim na zawsze usnę

w objęciach twoich, mój świecie.