Skąd wzięły się twoje zainteresowania tematyką wodną i rzeczną? Czym dla ciebie jest hydrofeminizm?
Od dziecka czułam silną więź z wodą i moje zainteresowanie hydrofeminizmem wynika zarówno z osobistego doświadczenia, jak i z poszukiwania bardziej płynnego myślenia o ekologii, ciele i relacjach. W wodzie intryguje mnie przede wszystkim siła, nieprzewidywalność, cykliczność i zdolność do transformacji. Rzeki są dla mnie przestrzenią wolności, swego rodzaju naturalnym archiwum tego, co przeminęło i tego, co nadejdzie. Zainteresowanie hydrofeminizmem wynikło z proponowanej przez moją ulubioną Astridę Neimanis idei, która pozwala spojrzeć na wodę nie tylko jako na zasób, ale jak na żywy byt, medium, które nas łączy, przez które przepływają nasze historie. My także jesteśmy wodą – nasze ciała składają się z niej w ponad siedemdziesięciu procentach. Krążą w niej nasze emocje, wspomnienia, traumy i nadzieje; krążą i odbijają się w wodnych ekosystemach, jesteśmy więc z nimi nierozerwalnie połączeni. W tej filozofii fascynuje mnie zdolność łączenia polityki ciała z polityką ekologiczną. Kiedy patrzę na rzeki, które są traktowane jak kanały ściekowe albo jak infrastruktura do ujarzmienia, widzę w tym analogię do traktowania ciał kobiecych, niebinarnych i queerowych jako coś, co należy poddać kontroli, dyscyplinować, eksploatować, dopasowywać do ogólnie przyjętych norm społecznych. Moje hydrofeministyczne działania wynikają z pragnienia odbudowania tej utraconej relacji, gdzie woda oraz moje ciało nie są nikomu podporządkowane. Chcę, żeby jedno i drugie zyskało swoją podmiotowość. Mam poczucie, że ta walka, bunt nie wynikają wyłącznie z mojego sprzeciwu, który jest chaotyczny, ale przede wszystkim z miłości, bo jeśli naprawdę nam na czymś albo na kimś zależy, to chcemy to chronić i o to walczyć. Czuję, że nie chcę i nie walczę tylko dlatego, że rzeki są w kryzysie, ale dlatego, że to żywe byty, które są częścią nas i których częścią jesteśmy my. Kiedyś Ewa Ciepielewska ładnie to nazwała: “ja jestem rzeką, a rzeka jest mną”, i to zdanie na zawsze zapadło mi w pamięci. Los rzek nie jest mi obojętny, a hydrofeminizm nie jest dla mnie chwilową modą. Może to jest związane z wdzięcznością? Za to, co woda nam i naszemu ciału daje, nasze tkanki się nią odżywiają, dzięki niej po prostu żyjemy. Jest to więc mój osobisty bunt przeciwko eksploatacji i przemocy wobec rzek.
W jaki sposób łączysz tematykę wodną, rzeczną z feminizmem w swoich działaniach oraz filozofii?
Dla mnie rzeka i ciało są metaforami przepływu, oporu i zmiany. Rzeka ma własną wolę. Człowiek może próbować ją ujarzmiać, regulować jej bieg, betonować, pogłębiać, ale to tylko ułuda kontroli. Skutkami złego traktowania rzek są zmiany klimatu, częstsze powodzie czy susze. One wystarczą, żeby rzeka pokazała swoją prawdziwą siłę i nieprzewidywalność. Podobnie jest z ciałami, zwłaszcza tymi nie wpisującymi się w narzucane normy i schematy. Myślę, że w moich działaniach woda jest przestrzenią sprzeciwu i narzędziem do emancypacji. Zaczyna się to od codziennej praktyki, po długoterminowe akcje performerskie. Wszystko wynika z przekonania, że woda uczy nas innego sposobu istnienia, które jest bardziej płynne, oparte na relacji, nie dominacji. Często mówi się o wodzie jako takim „kobiecym” medium, czymś miękkim, dostosowującym się, służącym innym. Dla mnie woda to coś więcej. To odejście od binarnego podziału płci, rozmycie uporządkowanych kategorii, które funkcjonują w tradycyjnym, konserwatywnym społeczeństwie. Woda jest siłą przemiany i niezależności. Według mnie w hydrofeminizmie chodzi o przeformułowanie tradycyjnej, antropocentrycznej narracji i uznanie, że woda nie jest wiernym zasobem, z którego możemy cały czas korzystać, ale jest podmiotem, z którym jesteśmy w bardzo bliskiej, nierozłącznej relacji. Nie możemy żyć bez wody. Bez niej w ciągu czterech dni umieramy.
Mówisz, że jesteś artywistką, co według ciebie to oznacza, jak siebie widzisz w tym słowie?
Artywizm jest połączeniem sztuki i aktywizmu. To jest sztuka, która angażuje, prowokuje, włącza do działania, zdecydowanie nie jest obojętna. Osobiście wierzę, że sztuka może zmieniać świat, ale nie w prosty, natychmiastowy sposób. Artywizm tworzy przestrzeń do refleksji, gdzie uruchamiają się emocje, gdzie poprzez dialog łączymy się z innymi ludźmi. Nie chodzi o to, żeby sztuka była tylko piękna. Oczywiście można się ze mną nie zgadzać, ale według mnie czasem musi być niewygodna i konfrontacyjna.
Uważam, że sztuka powinna być przede wszystkim egalitarna i dostępna dla każdego. Nie może zamykać się w galeriach czy w akademickich dyskusjach. Powinna wychodzić na ulicę, do ludzi, angażować odbiorców z różnych środowisk. Dlatego w swoich działaniach korzystam z technik aktywistycznych i staram się otwierać przestrzeń do współtworzenia. Chcę uwzględniać perspektywy spoza bańki artystycznej. Świat sztuki powinien współpracować z naukowcami, działaczami społecznymi i przede wszystkim osobami, których dany temat bezpośrednio dotyczy. Kluczowe jest podejście pełne uważności i empatii wobec drugiej osoby. Trzeba uważać, by nie przekroczyć tej cienkiej granicy – nie zawłaszczyć cudzych historii ani nie przekształcić realnego problemu w estetyczny krajobraz, w którym nagle na pierwszy plan wysuwa się artysta. Wierzę, że dobra, społecznie zaangażowana sztuka nie mówi za kogoś, lecz z kimś. Taka, która potrafi słuchać równie mocno, jak mówić.
W swoich działaniach często wychodzisz w teren i wchodzisz w interakcję z odbiorcami. Jaką wartość widzisz w tym sposobie odbierania i performowania?
Wydaje mi się, że ‚wyjście w teren’ to niezwykle wdzięczna przestrzeń działania, która zmienia dynamikę odbioru – sztuka przestaje być tylko czymś do oglądania, a staje się przede wszystkim doświadczeniem każdego, kto się w niej znajduje. Zmiana otoczenia – z miejskiego na naturalne – pozwala odetchnąć, ćwiczyć uważność na to, co mnie otacza, i czerpać inspirację z prostych, organicznych sytuacji, które rozgrywają się w przyrodzie, a które – mam wrażenie – często umykają w codziennym, miejskim pędzie. Performans w terenie jest próbą nawiązania innego rodzaju relacji z przestrzenią – takiej, w której sztuka nie jest odseparowana od świata, lecz głęboko w niego wpisana.
Wychodzenie w teren i interakcja z odbiorcami sprawiają, że sztuka staje się bardziej inkluzywna, dialogiczna. Dla mnie jest to ciekawe, pozwala testować granice między mną, jako twórczynią, a uczestnikiem. Mogę obserwować, jak zmienia się percepcja sztuki w zależności od kontekstu czy miejsca. Relacja w terenie jest autentyczniejsza, spontaniczniejsza, jest żywą wymianą, w której publiczność staje się współuczestnikiem, a nie tylko widzem w galerii, pojawiającym się w niej na własne życzenie. Galeria daje bezpieczeństwo odbiorcom, którzy przychodzą do niej z określonymi oczekiwaniami, są gotowi na kontakt ze sztuką i świadomi, że coś może ich poruszyć – lub zaskoczyć – jeżeli to jest jakiś performans. Sztuka to wciąż, niestety, bańka – nawet jeśli ma charakter konfrontacyjny. Tymczasem w terenie, poza galerią, kontekst się rozmywa, a sztuka wkracza w codzienność najróżniejszych ludzi. Może ich zaskoczyć, poruszyć, wpłynąć na nich w zupełnie nieoczekiwany sposób. Nie są już tylko widzami instytucji sztuki – stają się osobami, które nagle znalazły się w samym środku konkretnego doświadczenia.
A czym inspirujesz się w swoich pracach, co motywuje cię do działania?
Inspiruje mnie siła żywiołu wody i rzeki, jej nieprzewidywalność oraz rytm. Wobec systemowej destrukcji środowiska, kontroli nad ciałami i polityzowania tych tematów motywuje mnie konstruktywna forma niezgody. Jest to bunt przeciwko powierzchowności sztuki i wygodnemu zamykaniu się w artystycznej bańce, z której trudno wyjść poza własne środowisko. Wydaje mi się, że nie jest to bunt chaotyczny i bezcelowy, lecz świadome, długofalowe działanie, wynikające z potrzeby głębokiej, systemowej zmiany i poczucia odpowiedzialności.
Sądzę, że sztuka powinna być aktywnym komentarzem do rzeczywistości i narzędziem konstruktywnej krytyki, która nie boi się stawiać pytań ani szukać alternatywnych rozwiązań. Myślę, że żyjemy w ciekawych czasach, w których osoby artystyczne nie mogą działać w pojedynkę, jeśli chcą zrobić coś większego. Uważam, że potrzebujemy współpracy z osobami o różnych predyspozycjach, doświadczeniach, w różnym wieku, z różnych grup społecznych – także z naukowcami, aktywistkami oraz lokalnymi społecznościami.
Oczywiście, można zamknąć się w bezpiecznej bańce i tworzyć sytuacje, które przyniosą chwilową dawkę dopaminy. Zastanawiam się jednak, czy to wystarczy do realnej zmiany. Może jesteśmy w takim momencie, że musimy wyjść poza swoją strefę komfortu. Zrobić coś więcej niż tylko piękny, wizualny performans – bo wydaje mi się, że to nie jest wyłącznie forma sztuki, ale przede wszystkim działanie i odpowiedzialność za to działanie.
Co cię zaskoczyło podczas twojego spływu Wisłą?
To było dla mnie totalnie transformacyjne doświadczenie zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie. Samotne miesięczne współbycie z rzeką, ogromny trening uważności i zanurzenie się w rytmie Wisły. Zaskoczyło mnie to, jak bardzo ciało dostosowuje się do nurtu, naturalnego rytmu dobowego, jak zmienia się percepcja czasu i przestrzeni. Na łodzi nie jesteś w pośpiesznym miejskim trybie, ale wchodzisz w bardziej organiczny sposób życia. W tym wszystkim było bardzo dużo emocji – zarówno moich zachwytów, jak i frustracji czy niezrozumienia ze strony innych ludzi (najczęściej mężczyzn). No bo jak to: samotna kobieta? Co ona w ogóle robi na wielkiej rzece, czego tam szuka? Jakbym zabierała przestrzeń, która dotąd należała do mężczyzn – przecież zawsze pływał tu jakiś Odyseusz, a nie dziewczyna w, no, kurde, dmuchanym kajaku! Jakiś absurd.
Myślę, że to był czas ogromnej wdzięczności, nawet w trudniejszych i dość niebezpiecznych momentach, bo przede wszystkim czułam się bardzo wolnym i bardzo szczęśliwym człowiekiem. Chyba nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłam, poczucia pełni wszystkiego, to było niesamowite. Wydaje mi się, że rzeka pozwoliła mi na zupełnie nowe formy spotkań i dialogu z ludźmi, zarówno z osobami na brzegach oraz z tymi, które śledziły moją podróż w mediach społecznościowych. Mogłam pokazać, jak wygląda Wisła poza miastem, jej dzikość, piękno. To, jak cenią ją ludzie, żyjący blisko niej, którzy na niej pracują, walczą o nią. Jak bardzo jest dla nich ważna i jakim jest skarbem w tej części Europy. Ta rzeka jest po prostu niesamowita. Wydaje mi się, że dlatego po prostu trzeba ją bronić i się o nią troszczyć.
Planujesz powrót na rzekę?
Jeżeli chodzi o pojawienie się na rzece, to jestem tam bardzo często. Jeżeli chodzi na przykład o kolejne dłuższe pobyty, spływy, flizy, to zobaczymy, ale mam to gdzieś z tyłu głowy, może w przyszłym roku mi się uda.
Jak się przygotowywałaś do spływu Wisłą?
Przygotowywałam się do tego przede wszystkim mentalnie – nigdy wcześniej nie pływałam na kajaku, może kilka razy, i to tylko po jeziorze. A rzeka rządzi się zupełnie innymi prawami. Oczywiście rozmawiałam z flisakami, którzy znają tę rzekę od podszewki, i z osobami mającymi doświadczenie w pokonywaniu długich dystansów. Ale w końcu musiałam po prostu wsiąść do kajaka i zobaczyć, co się wydarzy.
Wisła zmienia się na każdym etapie – zaczynasz od małej rzeki na Śląsku, a kończysz na szerokich wodach przy ujściu Sanu albo na ogromnym, pięćdziesięciokilometrowym Zalewie Włocławskim. Tam trafiłam na burzę, białe szkwały – i byłam całkiem sama. Zastanawiałam się, czy mnie stamtąd zmiecie, czy zostanę tam na zawsze. I to wszystko działo się w moje urodziny, więc ta podróż miała dla mnie absolutnie wyjątkowy, fascynujący wymiar.
Przeprowadziłaś performans Przepływy. Co chciałaś w nim przekazać?
Akcja była opowiadała o napięciu między zmianą, a presją społeczną. O tym, jak ciała: rzeczne, kobiece, nie wpisujące się w schematy tradycyjne podlegają stałej kontroli i jednocześnie mogą być przestrzenią oporu. Obcięcie włosów, którego dokonałam na scenie, było dla mnie symbolem sprzeciwu wobec niszczenia rzek i narzucanych norm kobiecości. Tego jak „powinno wyglądać” ciało. Performans odnosił się przede wszystkim do katastrofy ekologicznej na Odrze, która wydarzyła się dwa lata temu, i tego, jak społeczeństwo reagowało, kiedy rzeka umierała, a jej koryto wypełniało się martwymi ciałami wodnymi. To nie były tylko ryby, ale i małże czy ślimaki, wszystkie stworzenia, które żyły w tym ekosystemie. Widzieliśmy dramat w skali makro, nie dostrzegając długofalowych skutków katastrofy. Medialny spektakl się skończył, a degradacja i niszczenie drugiej, największej rzeki w Polsce trwają niestety dalej. To już jest mniej spektakularne, ale dla rzeki tak samo wyniszczające.
Odniosłam się do tego w mojej akcji. Ludzie zwrócili uwagę na to, że mam zamiar zgolić głowę na łyso, czym według nich „zniszczyłam” swój wygląd i symbol tradycyjnego, kobiecego piękna: długie jak rzeka włosy. Pomyślałam wtedy, że to jest moje ciało i mogę z nim zrobić, co chce. Po tym performansie moja babcia potraktowała wszystko to jako osobistą zniewagę. Powiedziała, że przyniosłam jej hańbę i mam zmienić nazwisko. Śmieję się czasem, że jestem trochę taką “czarną owcą” w konserwatywnej, tradycyjnej, śląskiej rodzinie. Moje włosy dość szybko odrastają. Natomiast jeżeli nie pomożemy “warkoczom” Odry, rzeka dalej będzie płynęła martwa. Akcja “Przepływy” odbyła się w Światowy Dzień Rzek, który ma skłaniać nas do refleksji nad traktowaniem wody i naszych rzek. Jedna z osób zaangażowanych w tworzenie tego festiwalu podjęła decyzję o zaangażowaniu się w tworzenie filmów edukacyjnych o tematyce wodnej. Wtedy dotarło do mnie, że radykalne posunięcia, jak ścięcie włosów na scenie, są przykładem na to, że sztuka może wykraczać poza estetykę, może poruszać realne problemy i inspirować do działania.
Po obcięciu włosów pojawiły się opinie na temat twojego wyglądu, podczas spływu Wisłą spotkałaś się także z wieloma komentarzami, wyszyłaś je nawet na tkaninie. Jak radzisz sobie z niechcianymi komentarzami, czy one też są elementem performansu?
Robię z tego trochę (auto)arteterapię i śmieję się z tego. Oczywiście, nie spływa to po mnie bez śladu – muszę to przerobić w swojej głowie, a najbardziej pomaga mi, gdy wykorzystuję te negatywne komentarze w pracach tkaninowych. Te opinie pokazują, jak silna jest potrzeba kontrolowania kobiet, osób niebinarnych czy queerowych – ich wyglądu, wyborów i obecności w przestrzeni publicznej. Przerabianie ich poprzez sztukę, wyszywanie i ironię daje mi siłę. Bo co mogę zrobić więcej, niż śmiać się z tego, że ktoś nie pozwala innym żyć po swojemu? To moja forma odzyskiwania narracji.
Jak działa kolektyw Siostry Rzeki, do którego należysz?
To kolektyw założony przez Cecylię Malik, Ankę Grajewską i Agatę Bargiel. Działa dość luźno i skupia kobiety zaangażowane w ochronę rzek. Organizujemy między innymi akcje, wydarzenia rzeczne, happeningi oraz spotkania, które mają solidną bazę merytoryczną dzięki współpracy z naukowcami. My odpowiadamy za stronę wizualną – naszym celem jest dotarcie do mediów, by głos naukowców był głośniejszy i lepiej rozumiany, na przykład przez większość społeczeństwa czy dzieci. To działania oddolne, które mają za zadanie uwrażliwiać na potrzebę dbania o rzeki jako dobro wspólne.
W jaki sposób społeczność może dbać i angażować się w dobrostan rzek?
Można dbać o rzeki na różnych poziomach, zarówno poprzez konkretne działania, ale i zmianę narracji, uznając podmiotowość rzek. Możemy działać lokalnie, cyklicznie sprzątać brzegi, protestować przeciwko regulacjom niszczącym rzeki. Możemy angażować się w obywatelski monitoring rzek, dbać o zrównoważoną gospodarkę wodną, próbować działać na rzecz renaturyzacji, żeby je odbetonowywać i przywracać im naturalny bieg. Rzeki potrzebują przestrzeni, swobody, żeby się regenerować. Rzeki mogą być zdrowe tylko wtedy, gdy są dzikie i wolne. Bardzo ważne jest ich uważne obserwowanie – zwracanie uwagi na stan wody, jej zapach, wszelkie niepokojące zmiany. Trzeba zgłaszać podejrzane sytuacje: nielegalne odprowadzanie ścieków, nagłe zaburzenia w ekosystemie, zaśmiecanie odpadami wielkogabarytowymi. Płynęłam Wisłą obok porzuconych pralek i zwiniętych metalowych ogrodzeń – bałam się, że się na nie nadzieję i przebiję kajak. To przerażające. Wciąż niestety pokutuje magiczne myślenie o wodzie – że jeśli coś się do niej wrzuci, to po prostu zniknie. To nieprawda. To archaiczne przekonanie, z którym wciąż trudno się rozprawić. Równie istotna jest zmiana sposobu myślenia o samych rzekach. Powinniśmy przestać traktować je wyłącznie jako zasób do eksploatacji i zacząć mówić o nich jako o bytach, z którymi współistniejemy i za które jesteśmy odpowiedzialni. Możemy to robić m.in. poprzez edukację w szkołach, działania w przestrzeni publicznej czy wydarzenia kulturalne. Możemy przywracać narracje o rzekach jako o żywych istotach – z historią, charakterem, znaczeniem dla lokalnych społeczności. Dbanie o rzeki to nie tylko interwencje, ale przede wszystkim budowanie relacji. Czasami to po prostu spacerowanie nad wodą, obserwowanie jej rytmu i zmian – codziennych, sezonowych. To, jak rzeka szuka swojego miejsca, jest fascynujące. Wydaje mi się, że jeśli coś naprawdę znamy, obserwujemy i kochamy – to naturalnie chcemy tego bronić.
Czy czujesz zmianę w społeczeństwie dotyczącą dbałości o zasoby naturalne?
Widzę, ale to jest wciąż zbyt powolne. Pomimo tego, że coraz więcej osób rozumie potrzebę ochrony wód i coraz więcej osób jest tego świadomych, wciąż niestety dominuje logika eksploatacji wody.
W swoich pracach często korzystasz z legend i baśni polskich. Skąd w twoich pracach zainteresowanie nimi?
Legendy i baśnie to opowieści o granicach – między człowiekiem a naturą, tym, co znane i nieznane. I to właśnie te granice bardzo mnie interesują. Co jest społecznie akceptowane, a co nie? Legendy i mity są narzędziem przekazywania wartości i norm społecznych, które nieustannie się ścierają. Dlatego ciekawi mnie, co można z tych opowieści odzyskać i jak, po przetworzeniu, opowiedzieć je na nowo.
Wiele tradycyjnych historii przedstawia kobiety w sposób opresyjny – jako istoty kuszące do grzechu, uwiedzione, zagubione, skazane na śmierć albo odrzucenie. Rusałki, syreny czy kobiety z krakowskich legend najczęściej kończą tragicznie i wpisują się w narrację o kobiecej winie, karze albo niemożności istnienia poza patriarchalnym porządkiem.
Dla mnie te historie wcale nie muszą się tak kończyć. Wierzę, że można je przekształcać i odzyskiwać z nich potencjał wolności – dla tych, którzy nie mieszczą się w tradycyjnych normach społecznych. W mojej pracy przesuwam akcenty, zamiast je wiernie odtwarzać. Tworzę alternatywne wersje tradycyjnych narracji, pokazujące siłę, sprawczość i podmiotowość bohaterek. Przykładem może być księżniczka Wanda z krakowskiej wieży wawelskiej – w mojej interpretacji nie popełnia samobójstwa, lecz przemienia się w syrenę, która zostaje strażniczką Wisły i wybiera podwodne życie na własnych zasadach. Podobnie inne kobiece postaci, które w folklorze były tragiczne, niepokorne albo wręcz niebezpieczne, mogą zostać odzyskane jako figury niezależności i wolności. Nieustannie pracuję z lokalnymi legendami, bo wierzę, że polska mitologia i folklor wciąż ewoluują – i to jest wspaniałe. To nie są zamknięte historie, ale żywe opowieści, które mogą reagować na to, co dzieje się wokół nas i w nas samych.
Kilkukrotnie wcielałaś się w postać Stańczyki. Na czym według ciebie polega współcześnie bycie Stańczyką?
Stańczyk(A) – z feminatywem i anarchistycznym „A” – uliczna błazenka, będąca dla mnie figurą sprzeciwu wobec niesprawiedliwości społecznej i politycznej, szczególnie w kontekście walki o wolność i równość kobiet. Postać legendarnego Stańczyka pełniła niegdyś rolę komentatora rzeczywistości, ale w mojej subwersji Stańczyka wychodzi na ulicę, angażuje własne ciało w performans i używa ironii jako narzędzia oporu. Stańczyka to symbol niezgody na władzę, która odbiera prawa – mnie i właściwie każdemu. Jest łączniczką między lokalną, krakowską tradycją a współczesnością, kolejnym odniesieniem do mitów i legend, które staram się reinterpretować. Nie boi się mówić, krytykować, prowokować do myślenia. Jest świadomą uczestniczką procesów społecznych, aktywną i obecną.
To właśnie postawa, do której dążę – umiejętność wyśmiewania władzy i systemu, ale z pełnym zrozumieniem, że sam śmiech nie wystarczy.
Wiem też, że wykorzystujesz ruch i taniec w swoich projektach. Co daje sięganie po takie narzędzia?
Ruch pozwala wyjść poza słowo i przekazać emocje w sposób pierwotny, intuicyjny. Punktem wyjścia jest dla mnie sztuka performansu, osadzona raczej w sztukach wizualnych niż w klasycznie rozumianym tańcu czy choreografii. Praktykowanie ruchu pomaga mi pogłębiać świadomość ciała – lepiej rozumieć jego ograniczenia, ale też odkrywać jego konkretne możliwości. Dzięki temu mogę bardziej precyzyjnie wykorzystywać ruch w działaniach performatywnych.
Podejmujesz się trudnych tematów w swojej sztuce i działaniach aktywistycznych, dotyczących cierpienia konkretnych grup. Jakie widzisz w tym wyzwania i dylematy?
To trudny temat, który stale we mnie pracuje. Największym wyzwaniem jest dla mnie balansowanie pomiędzy zaangażowaniem a ryzykiem eksploatacji cudzych historii. W świecie, w którym aktywizm bywa spleciony z autopromocją, łatwo wpaść w pułapkę, gdzie trudne tematy stają się jedynie estetycznym tłem, a nie rzeczywistym punktem ciężkości. Widzę to szczególnie w kontekście konfliktów zbrojnych i tragedii humanitarnych. Może zabrzmi to ironicznie, ale mam poczucie, że czasem bardziej chodzi o all eyes on me, a nie all eyes on them. Gdy rośnie widoczność artysty, a nie samego problemu, temat może stać się jeszcze bardziej niewidzialny.
Krytyczna refleksja nad mediami i mechanizmami wpływu odsłania brutalną prawdę – że uwaga odbiorców często koncentruje się nie na sprawie, lecz na osobie, która ją nagłaśnia. Trzeba być tego świadomym. Sama zmagam się z tym dylematem jako artystka, aktywistka i komentująca rzeczywistość. Zadaję sobie pytania: jak mówić o cudzym bólu, nie przywłaszczając doświadczeń? Jak zaangażować się w temat, nie czyniąc z niego – nawet nieświadomie – narzędzia autopromocji?
Wydaje mi się, że kluczowe jest podejście oparte na współdziałaniu i włączaniu. Zamiast mówić za kogoś, staram się tworzyć przestrzeń, w której głos konkretnych osób lub grup może wybrzmieć bezpośrednio. Artywistyczna praca w takim ujęciu opiera się na współobecności i współodpowiedzialności, a nie jednostronnej narracji. W takiej relacji mogę być tłem albo częścią większego procesu – katalizatorem zmiany, ale nie jej twarzą. Bo nie o mnie tu chodzi. To naprawdę trudne zadanie, wymagające pokory i świadomego rezygnowania z własnej widoczności – i cały czas się tego uczę.
Stworzenie bezpiecznej przestrzeni do rozmowy pozwala uniknąć sytuacji, w której czyjś ból staje się tylko elementem czyjegoś indywidualnego sukcesu. To nieustanne pytanie: jak mówić o cudzym cierpieniu, nie stając się kolejnym filtrem, który je zniekształca?
Ogromną inspiracją jest dla mnie postawa Krzysztofa Wodiczko i jego Manifest teraźniejszości, który każdemu polecam przeczytać. To niezwykle ważny tekst – podkreśla potrzebę oddawania głosu tym, których historie pozostają poza głównym obiegiem. W jego ujęciu sztuka nie powinna być reprezentacją cudzych doświadczeń, ale narzędziem realnej obecności i współuczestnictwa w tym, co tu i teraz. I właśnie taka perspektywa wydaje mi się kluczowa – jeśli osoby artystyczne sięgają po trudne tematy, powinny robić to w sposób odpowiedzialny i etyczny.
Jesteś też tatuatorką, jak ta działalność łączy się z twoją pracą artystyczną?
W tatuowaniu łączę kilka obszarów mojej pracy. Nie tylko sztukę i aktywizm, ale też projektowanie graficzne. Z wykształcenia jestem projektantką, a swoje podejście do tatuażu opieram na zasadach projektowania znaku graficznego. Widzę tu wiele powiązań, zwłaszcza w klarowności przekazu charakterystycznej dla sztuki ludowej — tradycyjnych haftów czy wycinanek. Tego rodzaju wzory posługują się uproszczonymi, lecz bardzo wyrazistymi formami, ponieważ ich celem było przekazanie konkretnej informacji. W tatuażu, podobnie jak w projektowaniu graficznym, kluczowe są kompozycja, kontrasty i przejrzystość – to one sprawiają, że wzór dobrze prezentuje się na skórze i pozostaje czytelny przez lata. Często tatuuję ludziom ich ukochane rzeki, a przy okazji poruszam temat troski o wodę i środowisko, nawiązując do idei hydrofeminizmu. Lubię ten motyw – projektuję symbol ich osobistej więzi z miejscem, poczucia przynależności albo ważnego wspomnienia, który jednocześnie ma wartość estetyczną jako abstrakcyjna forma. Dla przechodnia może to być po prostu wijąca się linia, ale okazuje się, że to Bug albo Biała. Po prostu lubię tatuować. A przy okazji to mój stały sposób na zarobek – stabilniejszy niż, no cóż – praca w kulturze i sztuce dla samej idei.
Przeprowadzałaś też wykład o designie jako krytycznej refleksji nad rzeczywistością, jak można łączyć praktykę artystyczną z projektowaniem?
Sztuka i projektowanie w mojej praktyce są nierozerwalnie związane. Projektowanie traktuję nie tylko jako narzędzie estetyczne, ale też sposób myślenia o procesie i jego wpływie społecznym. Myślenie projektowe pozwala mi systematyzować działania twórcze w taki sposób, by miały długofalowe efekty, angażowały w odpowiedni sposób odbiorców i realnie oddziaływały na rzeczywistość. W kontekście myślenia projektowego interesuje mnie, jak sztuka może wyjść poza ramy galerii, aktywnie uczestniczyć w procesach społecznych czy politycznych. Ważnym aspektem mojej praktyki jest projektowanie partycypacji, współuczestnictwa, zapraszanie innych do działania wzmacniającego społeczny wydźwięk sztuki.
Jednocześnie projektowanie kształtuje też strukturę działań w sposób zapewniający jej trwałość. Bliski mi jest sposób myślenia w duchu idei, którą zaproponował Krzysztof Wodiczko: że sztuka nie jest jedynie gestem chwilowym, ładnym, podniosłym, tylko aktywnym procesem, czasami wieloletnim, w budowaniu wspólnoty i przestrzeni do refleksji czy zmiany. Interesuje mnie moment realnego współkształtowania rzeczywistości z innymi osobami. Dlatego projektowanie traktuje jako sposób myślenia o długofalowym działaniu i o tym jak angażować ludzi, żeby inicjować tę zmianę, a nie tylko ją “zasymbolizować”.
A jakie inicjatywy planujesz w najbliższej przyszłości albo na które czekasz?
To jest dla mnie niespodzianka. Staram się cały czas konsekwentnie działać w temacie rzek. W duchu filozofii hydrofeministycznej uczyć o tym, że woda jest bardzo ważna dla nas i jesteśmy z nią nierozerwalnie połączeni. Wydaje mi się, że czas pokaże, co gdzieś się pojawi. W marcu i kwietniu miałyśmy z dziewczynami z Muzeum Herstorii Sztuki wystawę, która fajnie angażowała ludzi i powodowała zawiązywanie się dialogu między zupełnie różnymi osobami w przestrzeni publicznej. Pałac Krzysztofory jest dostępny dla każdego. Wszystkie historie, które się pojawiły – z dziećmi, osobami starszymi, turystami, po prostu z każdym, kto się zastanawiał, co się tutaj dzieje. Wszystkie rozmowy o wodzie, o tym, jak my jak traktujemy rzeki i co możemy zrobić, żeby jakoś polepszyć ich sytuację.
Jaką radę mogłabyś dać
Nie wiem, czy jestem najlepszym przykładem do dawania rad — moim zdaniem praca w kulturze i sztuce nie jest ani drogą „usłaną różami”, ani tym bardziej pewną. Często bywa naprawdę pod górę. Cieszę się jednak, że coś zaczyna się dziać w kierunku zapewnienia osobom artystycznym podstawowych zabezpieczeń społecznych — trwają konsultacje nad ustawą o zabezpieczeniu socjalnym dla osób wykonujących zawody artystyczne. To daje nadzieję na zmiany, które są bardzo potrzebne.
Jedno wiem na pewno: to, co nieustannie trzyma mnie przy moich działaniach interdyscyplinarnych, to zwykła, wręcz dziecięca ciekawość świata. Uważam, że warto ją pielęgnować — zadawać pytania, próbować, eksperymentować, nawet jeśli nie do końca wiemy, dokąd nas to zaprowadzi. Nie trzeba spełniać wszystkich cudzych oczekiwań ani być od razu „idealną wersją siebie”. Czasem wystarczy po prostu iść małymi krokami za tym, co nas porusza.
Warto odważyć się na zmianę. To, że nasze ścieżki zawodowe i twórcze się przekształcają, zmieniają, poszerzają o nowe doświadczenia — to też jest w porządku. Możemy robić różne rzeczy naraz. I właśnie w tej różnorodności i poszukiwaniu upatruję największą siłę.