Zawsze, gdy czytałam o wojnie, już po pierwszych stronach potwornie mnie to nudziło. Wydarzenie, data, uzbrojenie, nazwiska dowodzących, strategie, ataki, suche fakty. Walczący i ginący ludzie, a w tych opisach żadnego człowieka. „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” Swietłany Aleksijewicz to książka, po którą sięgnęłam początkiem marca. W końcu.
Wiecie, jaka jest wojna widziana oczami kobiet?
Ludzka.
Pełna okrucieństw, chwil litości, wzajemnego braterstwa i siostrzeństwa, czułości, zmęczenia, współpracy, skrajnej nienawiści. Pełna relacji i miłości, które mogły się wydarzyć i trwać tylko podczas wojny. Pełna zapachu krwi, widoku ludzkiego mięsa. Emocjonalna i do bólu człowiecza.
Uważna.
Setki kobiet, a w ich opowieściach powracające opisy przyrody. Śpiew ptaków. Przebiegające szczury, które były sygnałem. Najbardziej codzienne rzeczy najmocniej zapadały w pamięć. Były wskazówkami lub niosły ukojenie.
A przede wszystkim niesłyszana.
Choć w ZSRR tak wiele kobiet walczyło podczas II wojny światowej, ich wersje historii są spychane na drugi plan, uciszane. Nieważne. Tak jak one same po wojnie. Wiele z nich wspomina czas walk jako ten dla nich lepszy niż życie później, w pokoju.
I ta jedna rzecz, która nie daje mi spokoju. Wszystkie kobiety walczyły za ojczyznę, ale wiele z nich także za Stalina. Po kilkudziesięciu latach od zakończenia wojny, w trakcie rozmów ze Swietłaną, dużo z nich wprost lub między wierszami przyznaje, że nadal nie myśli o nim źle. Ta książka wydała mi się okrutnie aktualna.
(Klaudia Hajto, @klaudiahajto)