Jak namalować słowem zachwyt przyrodą? Opowieść o Simonie Kossak

Pochodziła z rodziny słynnych malarzy, z domu wypełnionego antykami, dziełami sztuki i surową dyscypliną. Wybrała jednak inną drogę – pachnącą lasem, nauką i czułością okazywaną naturze. W opisach Simony Kossak często pada określenie „kontrowersyjna”, ale czy słusznie?

Majowy pączek

Nie wiadomo, jak poznali się rodzice Simony, ale wiadomo, iż dla starszego o ponad dwadzieścia lat Jerzego Kossaka Elżbieta Dzięciołowska-Śmiałowska najpierw była kochanką. Ożenił się z nią wkrótce po śmierci pierwszej żony, a niedługo potem na świat przyszła ich pierwsza córka, Gloria. Simona urodziła się dwa lata później, w 1943 roku. Miasto przystrojone było wiosenną zielenią poprzetykaną kwitnącym lilakiem i posterunkami okupanta. 

Pachnąca Antylopa

Groźba więzienia za nazwanie zamku w Krakowie Wawelem wisiała w powietrzu nad zwykłą codziennością mieszkańców stolicy Generalnego Gubernatorstwa. Ludzie zakochiwali się, pracowali, odwiedzali fryzjerów i instytucje kultury. Choć był to czas wyjątkowo ciężki, w rodzinnym domu Kossaków starano się prowadzić normalne życie. Oprócz codziennych obowiązków, rodzina Kossaków (podobnie zresztą jak inne krakowskie rodziny) prowadziła otwarty dom i organizowała przyjęcia (tak, nawet w czasie okupacji!). Elżbieta, znana w środowisku ze swej urody, klasy oraz gustu, przywdziewała wówczas suknie podkreślające jej walory, układała włosy i skrapiała się perfumami „Antylopa”. Simona dobrze zapamiętała ten zapach. Przywodził on na myśl te rzadkie chwile, gdy jej matka była blisko, choć na czas przyjęć organizowanych w Kossakówce, siostrom nie wolno było wychodzić z pokoi.

Zimny chów

Właściwie, już od początku coś było nie tak. Przede wszystkim Simona była dziewczynką, a nie wyczekiwanym przez Jerzego i Elżbietę chłopcem, który mógłby być czwartym artystą ze słynnego, malarskiego rodu. Nikomu nie mieściło się w głowie, by przekazać sztalugi, pędzle i pracownię młodej damie, dlatego z nadzieją wypatrywano chłopca. Matka Simony prawdopodobnie cierpiała na depresję poporodową, nie chciała karmić słabego dziecka, które na dodatek urodziło się chorowite. Młoda biolożka była wychowywana twardą ręką, według surowych reguł. Dotyczyły one zarówno zachowania przy stole, ubioru (w którym przeważała niezbyt przyjemna dla ciała wełna), jak i w towarzystwie. Nie wolno jej też było zapraszać do domu koleżanek z ławki, a prawdziwe życie towarzyskie poznała dopiero jako studentka. Wszystkie te zasady miały hartować dziewczynki, przygotować je do przyjęcia trudnego i wymagającego życia bez okazywania emocji i słabości.

Ptaki w maliniaku

Choć dzieciństwo Simony wydaje się pozbawione radości i spontaniczności, było jedno miejsce, w którym, jak przyznała po latach, „wszystko było, co trzeba”. Mlecze, bratki, stokrotki, astry, konwalie, tajemnicze paprocie, ciężkie od owoców jabłonie i śliwy, pozostałości maliniaka pamiętającego czasy Juliusza Kossaka. Ujmująca słodką wonią lipa, na którą wdrapywała się za młodu również ciotka Simony – Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, była centrum zabaw w ptaki. Zieleń ogrodu stanowiła tło do budowania zainteresowania żywym światem – opieki nad podlotami, które wypadły z gniazd, obserwacji kosów, grubodziobów i gąsiorków, o które można było zapytać tatę, gdy już udało się wejść do pracowni malarskiej. Zdarzały się też eksperymenty w kuchni z truchłami znalezionymi w ogrodzie oraz pierwsze naukowe obserwacje, których obiektem były kolonie gawronów i odratowane synogarlice tureckie.

Droga ku pasji

Gdyby Simona Kossak żyła dzisiaj, z pewnością cieszyłaby ją aktywność Młodzieżowych Strajków Klimatycznych i odwaga młodych ludzi w zajęciu stanowiska wobec zmiany klimatu i utraty bioróżnorodności, jakiej jesteśmy dzisiaj świadkami. Pochodziła z domu, gdzie dzieciom nie wolno było wtrącać się w dorosłe sprawy i „co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie”. Pozbawiona talentu malarskiego, odbiegająca od kanonów piękna Simona nie cieszyła się względami matki. Te zaś z chęcią przygarniała starsza Gloria, a stosunki obu sióstr do końca pozostały niezbyt bliskie. Elżbieta Kossak od młodszej córki wymagała dużo, a wymagania te musiały zostać spełnione natychmiast. 

W szkole również nie można było znaleźć wytchnienia. Obowiązywały surowe reguły, a nauka przysparzała niejednego stresu. Po ukończeniu żeńskiego liceum im. Józefy Joteyko, Simona zdawała na Wydział Aktorski Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Komisja oceniła wynik egzaminu praktycznego jako niewystarczający i tak papiery świeżo upieczonej maturzystki trafiły na Wydział Filologii Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Studentką polonistyki była jednak tylko rok. Nie oczarował jej świat literatury i poezji, mimo pokrewieństwa z Magdaleną Samozwaniec, Marią Pawlikowską-Jasnorzewską i Zofią Kossak. Podjęła pracę i po kilku latach spędzonych w Instytucie Zootechniki, dostała się na biologię, by rozwijać swoją prawdziwą pasję. 

Ryby głosu nie mają (dzieci również)

Początkowo nie szło jej łatwo, ale pod koniec studiów w indeksie gościły już wysokie noty, a praca magisterska dawała jej ogromną satysfakcję. Realizowała ją w ramach seminarium z zoopsychologii pod kierunkiem prof. Romana Wojtusiaka, dziedziny nauki, która badała uczucia, zmysły i komunikację wśród zwierząt. W ramach badań Simona przyglądała się i przysłuchiwała rybom. Wbrew temu, co słyszała za młodu w Kossakówce, przekonała się, że ryby jednak mają głos i choć różny od naszego, to jest on skuteczną formą komunikacji. Końcówce studiów kolorytu dodaje także jedno z narzędzi badawczych, którym posługiwała się Simona. Mianowicie aby zabezpieczyć mikrofony, przed włożeniem do akwariów owijała je prezerwatywami. Pomysł zaczerpnęła prawdopodobnie z anegdot z Wydziału Chemii, gdzie w pracach nad izotopami również stosowano te „gumowe pęcherze”.

Niedoceniony las nizinny cz.1.

Simona marzyła o pracy naukowej w Bieszczadach albo w Tatrach. Pociągały ją niedostępne głusze, tereny odległe od skupisk ludzkich, surowe i jednocześnie piękne w swej dzikości. Niestety w górskich rejonach nie było żadnego wolnego stanowiska naukowego, za to poszukiwano kogoś do Białowieży. Las nizinny pozbawiony był wielu walorów, ale w obliczu czegoś, co siostrzenica Simony, Joanna Kossak, nazwała pierwszą śmiercią Simony, ten odległy zakątek wydawał się dobrą samotnią. Co spowodowało tak wielkie zranienie, że młoda dziewczyna postanowiła uciec jak najdalej? Przegrany zakład. 

Wiele wersji, jedno rozczarowanie

Historia ta, w zależności od tego kto i kiedy ją opowiada, ma kilka rozbieżności, jednak kluczowi są główni bohaterowie: Simona i Pan Bezet, czyli Były Ziemianin. Mężczyzna bez ziemi, choć z dobrej rodziny, był znanym uwodzicielem. Gloria, która była wówczas mężatką, podsyciła jego ambicje i zawarli zakład (według jednej z wersji wiedziała też o nim matka Simony). Pan Bezet miał uwieść Simonę, co zresztą skrupulatnie i oficjalnie uczynił – zabierał ją na spacery i przejażdżki, oczywiście za zgodą i wiedzą matki. Po niecałym roku podchodów nastąpiła chwila kulminacyjna – zaręczyny. Według jednej z opowieści, Pan Bezet uzyskawszy uprzednio zgodę Elżbiety oświadczył się Simonie, a podczas spotkania towarzyskiego wymusił na niej potwierdzenie, że związek został skonsumowany. Według innej – Elżbieta wyprawiła przyjęcie zaręczynowe, na którym narzeczony wycofał się ze swych zamiarów i, jak sam później przyznał, “wziął dupę w troki”. W obu wersjach tej historii spójne jest jednak to, co nastąpiło krótko potem – otóż przyznano, że Pan Bezet wygrał zakład i należy mu się skrzynka wódki. Serce Simony zapewne pękło na milion kawałków, ale przedmiotem dyskusji był skandal i przegrany zakład, a nie jej zdeptane emocje i nadzieje.

Niedoceniony las nizinny cz.2.

Młoda magistra przyjęła pracę na Podlasiu, a zamiast mieszkania służbowego zdecydowała się chatę na skraju Puszczy. Nie było tam prądu, wodę trzeba czerpać ze studni, a w pierwsze (zimowe) miesiące trzeba było palić deskami z płotu. Wysoki po pas śnieg i spartańskie warunki nie odstraszyły Simony, wybrała te niewygody świadomie, starając się być jak najbliżej tych, których kochała najbardziej – zwierząt. 

„Zew lasu był moim przewodnikiem. Do dziś nic się nie zmieniło i już się nie zmieni. Chciałabym, by na końcu drogi szumiał nade mną las. Pozostała tylko jedna nie spełniona miłość – góry. W kolejnym wcieleniu zamieszkam więc w lesie górskim.”

Wielogatunkowe stado w Dziedzince

Dziedzinka (tak nazywała się gajówka) oprócz wielu braków „oferowała” jednak, niespodzianie, towarzystwo znanego fotografika z Warszawy. W drugiej części domu zamieszkał Lech Wilczek i mimo początkowych starć i wzajemnej niechęci, odnaleźli w sobie wspaniałe towarzystwo. Co prawda nigdy nie wyznał jej wprost miłości, ale był przy niej do końca jej dni – na dobre i na złe. Oprócz tej niezwykłej dwójki – badaczki i artysty, chatę zamieszkiwały też między innymi sowy, locha, kruk, rysica i oślica. Jedno z najpiękniejszych moim zdaniem zdjęć tej wesołej menażerii przedstawia sielską scenę. Matka Simony zajęta robótką ręczną ma skupioną minę, nie patrzy w obiektyw. Obok niej, na poręczy fotela przysypia sowa. Z boku, na łóżku leży Żabka – locha, którą przywieziono do Dziedzinki w pierwszych dniach jej życia i gdzie spędziła prawie 19 lat. Simona zaś, z zamkniętymi oczami i delikatnym uśmiechem na twarzy, leży obok łóżka, na dywaniku. Bo tylko tam ostał się skrawek miejsca, by odpocząć po trudach całego dnia. 

Czarownica i kruk

Wyjątkowa relacja biolożki ze zwierzętami budziła ciekawość wśród mieszkańców Białowieży. Postrzegali przybyszkę z Krakowa jako czarownicę, zwłaszcza że przez jakiś czas towarzyszył jej kruk, który wsławił się lokalnymi rozbojami, kradzieżami (pensji i portfeli) i zaczepkami. Korasek, czarny jak smoła, budził grozę zwłaszcza wśród dzieci i staruszków, którym bez wahania ściągał z głów berety.

“Skończyłam studia biologiczne, lecz dopiero lata życia w lesie nauczyły mnie rozumieć mowę zwierząt. I znam ją tak dobrze, że należałoby mnie spalić na stosie jako czarownicę.”

Sarnie stado

Doktorat Simony skupiał się na sarnach i ich diecie. Biolożka nie była jednak zwykłą badaczką, ale naukowczynią, która z ogromną empatią oddawała się pracy. To przysporzyło jej zarówno przyjaciół, jak i wrogów. Sarny, które z czasem zaczęły ją traktować jak członkinię stada, chętnie spacerowały z nią po leśnych ostępach wielkiej woliery. Podczas jednego z takich zimowych spacerów kopytne stadko zatrzymało się przed młodnikiem, nieco przestraszone, i zaczęło szczekać. Młodziaki w ten sposób ostrzegały Simonę przed niebezpieczeństwem. Ona jednak je zignorowała i weszła do zagajnika, gdzie znalazła tropy rysia, którego wyczuły sarny. Kiedy opowiadała o tym zdarzeniu można było usłyszeć wzruszenie – w końcu to ostrzeżenie oznaczało, że sarny traktują ją jak swoją. Simona jednak mówiła o tym z pokorą i wręcz strofowała siebie za zbytnią zuchwałość wynikającą z bycia człowiekiem i z chwilowego poczucia wyższości, że jako człowiek wie lepiej niż zwierzę. Choć przecież wszyscy jesteśmy zwierzętami, tylko za rzadko sobie to uświadamiamy. 

Wychowując małe sarenki wyraźnie widziałam, że mają w głowie podręcznik zielarski. Sarenki właściwie bezbłędnie wybierają i zjadają te rośliny, które są dla nich w tym wieku najlepsze. 

Na ratunek wilkom

O ile dziś tak empatyczne podejście do zwierząt raczej nikogo nie dziwi, o tyle w latach 70 dla wielu naukowców było to nie do pomyślenia. Simona nie bała się jednak wyrażać swojego zdania i tak zrodził się konflikt na polu etycznym z innymi badaczami. Biolożka znalazłszy w lesie ciężkie, żelazne paści, zawiozła je na policję i zgłosiła kłusownictwo. Mniej więcej w tym samym czasie naukowcy zgłosili zaginięcie jednej z pułapek. Okazało się, że obie sprawy dotyczą tego samego narzędzia. Z tą różnicą, że Simona określała je narzędziem okrucieństwa i tortur, a nie narzędziem badawczym. Środowisko naukowe zarzuciło biolożce zawiść i sabotowanie prac, co z pewnością było dla niej bolesne. Koniec końców sprawa doczekała się jednak szczęśliwego finału – zmieniono bowiem metodę odłowu ssaków na mniej brutalną.

Mała rysiczka – wielkie (nie)szczęście

Spokojną codzienność w Dziedzince przerwały jednak jeszcze dwie tragedie. Zmarła matka Simony, która spędzała z nią ciepłe miesiące w Białowieży przywożąc ze sobą z Kossakówki wozy meblowe pełne bibelotów, do których była przywiązana. Po odczytaniu testamentu okazało się, że Elżbieta Kossak wydziedziczyła młodszą córkę pozostawiając cały majątek Glorii. Prawdopodobnie starsza siostra wpłynęła na matkę na tyle, by ta zmieniła swoją ostatnią wolę. Majątek trafił w ręce Glorii, która stopniowo go traciła ku oburzeniu i przerażeniu swojej córki – Joanny. Siostrzenica Simony opowiedziała później w wywiadach, że nie rozumiała, dlaczego jej ciotka uniosła się dumą, i że był to pierwszy raz, gdy pojawiła się między nimi niezgoda. Druga tragedia to utrata ukochanej Agatki – rysicy wychowywanej od małego kocięcia. Simona poświęcała jej wiele czasu i uwagi, traktowała jak własne dziecko. Niestety wskutek nieszczęśliwego wypadku Agatka zmarła, a wraz z nią na wiele miesięcy z gajówki w Dziedzince zniknęła radość.

Radiowa wyga

Simona miała być czwartym Kossakiem, a nie odziedziczyła nawet talentu plastycznego, co z pewnością słyszała często jako poważny wyrzut. Według relacji bliskich ciężko pracowała, by sama przed sobą uznać, że jest godna swojego nazwiska. Jej talent nie przejawiał się w płótnach i pejzażach, ale w innych dziedzinach sztuki. Simona malowała bowiem słowem. Miała niesamowitą wiedzę o zwierzętach, którą potrafiła zamienić na wspaniałe gawędy, których słuchano z zapartym tchem. Miała swoją audycję w radio Białystok, gdzie powstało ponad 1800 nagrań, w których zabiera słuchaczy do lasu, na łąkę, pokazuje zmieniające się pory roku, piękno przyrody i coś jeszcze, coś niezwykle trudnego do przekazania – szacunek i miłość do wszelkich stworzeń. 

Bezeceństwa popielic przy kolacji

Nagrywała kamerą służbową filmy przyrodnicze, które pokazywała studentom, a które obrazowały mniej lub bardziej intymne chwile owadów, płazów, czy też ssaków. Kopulujące ze sobą popielice nagrała podczas kolacji z Lechem, gdy te dwa huncwoty baraszkowały po jej kuchni. Nie traktowała tego, jako czegoś nadzwyczajnego, tylko jako element natury, przynależny tak popielicom, jak i nam – ludziom.

Jak się już pogodzisz z tym, że nie mieszkasz we własnym domu, tylko kątem u popielic, zrobią ci prawdziwe draństwo. Napadną i zjedzą jaskółczęta, które już za kilka dni miały wylecieć z gniazda. Jesteś o krok od wypowiedzenia im lokalu, gdy jedna ze sprawczyń nieszczęścia daje do siebie podejść na kilkanaście centymetrów i patrzy ci w oczy rozbrajająco niewinnymi, czarnymi ślepkami. I już nie wiesz, co bardziej lubisz: jaskółki czy – popielice”.

Po drugiej stronie – lasu i zwierząt

Wprawne oko, błyskotliwy umysł i cięty język do dziś możemy usłyszeć w nagraniach Simony i w książkach, które napisała. To prawdziwe skarbnice wiedzy i źródło nadziei w czasach szóstego wymierania, którego jesteśmy świadkami. Mimo upływu lat przekaz tych opowieści jest wciąż aktualny. Z jednej strony to dobrze, bo chroniąc przyrodę mamy swojego sojusznika, który w artystyczny i piękny sposób zagrzewa nas do działań. Gorzej niestety, że wiele tematów pozostało aktualnych – walka o Puszczę Białowieską czy niegasnące spory o rolę myślistwa. Jedno jest pewne – Simona przetarła ścieżkę, którą możemy dziś odważnie podążać. Mimo traum rodzinnych i zawodu, jaki sprawili jej ludzie, garnęła się, by przybliżać im naturę, której są częścią. W Dziedzince miała spędzić rok, najwyżej trzy lata, została na ponad trzydzieści. I nigdy nie była tam samotna. (Kasia Dytrych, przyrodniczka,  @kasiadytrych)

„Czy widzę jakąś szczególną rolę w obronie przyrody dla kobiet? Widzę: „kobiece” kobiety mają w sobie miękkość, łagodność, bardziej skłonne są do litości i współodczuwania, dają życie a nie odbierają, są z racji swej fizjologii bliższe naturze. Stąd mogą łagodzić obyczaje mężczyzn – wojowników i zdobywców. Jeśli są do tego wykształcone i mądre, to ho, ho!”