Pomiędzy Marysiątkiem a mamidłem. Jak mówimy o Kossakach

„Moje mamidło przenajukochańsze” – pisała Maria Pawlikowska-Jasnorzewska w jednym z listów do matki. Choć „mamidło” może kojarzyć się z czymś, co mami, nęci i emanuje tajemniczą siłą, pod piórem córki brzmiało dość ostro, dlatego poetka dodaje: „przenajukochańsze”. „Mamidło” weszło do języka, dziś zawsze wymienia się to słowo wspominając Marię Annę z Kisielnickich herbu Topór Kossakową. W rodzinie mówiono o niej „Wojciechowa” czyli „mężowa”, tak jak jej teściowa była „Jerzową”. A przecież Wojciech Kossak jako narzeczony pisał do niej „moje Marysiątko”; pisał, że „całuje łapki” i nie tylko łapki; i pisał nie tylko pieszczotliwie-dziecięcym językiem. Królowa Maria, żona króla Jana III Sobieskiego przeszła do historii jako Marysieńka z listów kochającego męża, co ujmuje jej powagi. Lepiej zostać zapamiętaną jako Marysiątko czy mamidło?

Jak myślała o sobie? Nie wiemy. Jej listy do narzeczonego są powściągliwe i świadczą przede wszystkim o dobrym wychowaniu, a nie o osobowości. Gdy jako młoda pani Wojciechowa Kossakowa zaczęła przerabiać rodzinną willę męża, zmieniła jej nazwę z „Wygody” na „Kossakówkę”, bo w uszach młodego małżeństwa dawne miano brzmiało „safandulsko”. Maria Wojciechowa w listach odnosiła się do ich herbów i żartowała, że będzie u nich „na domu Kos i Topór, a w domu pantofel i upór”. To jej herb, więc ona z niego żartować mogła.

Z trójki jej dzieci tylko syn Jerzy jest znany pod własnym nazwiskiem Kossak; córki Marię i Magdalenę nazywamy inaczej. Jest coś zadziornego w sytuacji, gdy córka i wnuczka nosząca znane nazwisko przyjmuje pseudonim „Samozwaniec”. Wymyślił go Jan Pawlikowski, drugi mąż Marii. Podobno „Na ustach grzechu”, książkowy debiut Magdaleny Samozwaniec, był efektem rozmów tej trójki, i szwagier tak zareagował na fakt, że Magdalena przygotowała teksty do wydania jako jedyna autorka. Tadeusz Boy-Zieleński pisał o obu siostrach: „Zdolne bestie te Kossaki”. Takie nazwisko z pewnością nie utrudniało życia, chociaż… Gdy Magdalena związała się z Janem Starzewskim, rodziny były sobie niechętne. W oczach artystów związek z prawnikiem, wojskowym i początkującym dyplomatą z konserwatywnej, mieszczańskiej rodziny był mezaliansem (i vice versa). Wbrew pozorom w obu domach podobnie patrzono na role pana i pani domu, kobiety i mężczyzny, żony i kochanki, o czym opowiem w kolejnej herstorii we wtorek.

Pseudonim okazał się udany, Magdalena podpisywała tak swoje publikacje do końca życia. Na tomiku wierszy jej siostry z roku 1924 czytamy „Maria z Kossaków Pawlikowska”. Dziś znana jest pod nazwiskami po drugim i trzecim mężu. Na jej ulicy w Krakowie tabliczka „Marii Jasnorzewskiej” wygląda tak, jakby komuś szkoda było funduszy na blachę z dłuższym napisem. Z jej pełnego nazwiska została połowa.

We współczesnej ustawie czytamy, że „zmiany imienia lub nazwiska można dokonać wyłącznie z ważnych powodów”. Jeśli ktoś chce odciąć się od rodziny, z której pochodzi, lub ma za sobą traumatyczne przeżycia, ma prawo zmienić nazwisko, gdyż jego samopoczucie i samookreślenie są uznawane za „ważne powody”. Co w sytuacji, gdy nie chce się odcinać? Dziś polskie kobiety nie porzucają własnej rodziny wstępując do rodziny męża. Czy w ogóle w XXI wieku można mówić, że „wstępują do rodziny męża”? Nie da się mienić dzieciństwa, młodzi małżonkowie tworzą nową, własną rodzinę. Zresztą, dom Marii i Wojciecha też różnił się od obu rodzin, z których wyszli. Dziś prawo daje małżonkom równorzędne możliwości zachowywania, dzielenia i zmiany nazwisk. Mogą oboje przyjąć podwójne w dowolnej kolejności, każde zostać przy swoim, przyjąć oboje to samo – w sumie kilkanaście kombinacji. Pojawiają się badania socjologów i psychologów na temat tego, jak zwyczajowa zmiana nazwiska wpływa na tożsamość i samopoczucie kobiet. Wcześniej zazwyczaj nosiły nazwisko ojca, które poznawały je jako własne od momentu, gdy uczyły się wskazywać paluszkiem na siebie; gdy było wyszywane na ich wyprawce do przedszkola. Gdy tylko uczyły się rozpoznawać siebie jako osoby byt, słyszały to słowo, nazwisko. I pewnego dnia je zmieniają. A potem wchodzą do historii jako mamidła.

Dystans czasowy pozwala nam spojrzeć na całość życia danej osoby. Raz możemy zwrócić uwagę na Marię i Magdalenę jako podlotki zachęcane do malowania i chowające się przed mamą-mamidłem z zeszytami, w których pisały swoje pierwsze powieści. Innym razem widzimy ich odpowiedzialną matkę zaklejającą przed nimi zbyt frywolne strony gazet. Spójrzmy na nią jak na młodą narzeczoną dającą dwa razy odprawę, żeby absztyfikant (bon vivant i artysta malarz) bardziej ją szanował – i z taką samą czułością zobaczmy ją jako matronę, która opowiada to zdarzenie w odpowiedzi na pytania swoich dorastających córek, dlaczego była wobec ich „Tatki” taka okrutna? Dzięki takiemu synchronicznemu ujęciu widzimy całą jej postać i możemy zastanowić się, jak sama siebie nazywała siebie w myślach? Przecież nie „Marysiątko”?

Czytając o Marii Annie Kossak czujemy, że to była inna epoka. Nie jestem pewna, czy można mówić, że ta epoka odchodzi lub odeszła. Wiemy na pewno, że trwała i jest takim samym kawałkiem Krakowa jak Wieża Mariacka, o której Magdalena Samozwaniec pisała „Wieża Wariacka”. Możemy to lubić lub nie, lecz to część naszej tożsamości, tożsamości krakowianek, tak jak imię i nazwisko nadane nam razem z peselem. (ZO-Z)


(Na ilustracji „Portret żony” Wojciecha Kossaka)